Choć to jeszcze nie tragedia, opuściłem parę dni. No trudno - da się nadrobić. Dziś napiszę jednak nie o wszystkich dniach, w których odznaczyłem się lenistwem z rodzaju PGJ, lecz tylko o sobocie. Dość tam było na dobry materiał, oj dość. Zaraz się przekonacie, skąd to moje dziwaczne zachowanie.
Otóż w ostatnią sobotę wieczorem wybrałem się z mamą na kolędowanie, zorganizowane przez MAGIS+ (czyli MAGIS dla starszych), jednakże co do miejsca - w prywatnym domu. Wstęp był wolny i otwarty. Czyli nie płacisz i nie patrzysz na wiek, chyba że w moim przypadku prosisz o kufel... chleba płynnego. Piwa, jeśli niejasne. W każdym razie pojechałem (nie wspominając o tym, iż zdecydowałem się pojechać w ostatniej chwili) autobusem linii nr 7 do przystanku znajdującego się w pobliżu skrzyżowania Nawojowskiej z Kolejową (nie za szybko?), następnie prowadzony przez mą najlepszą mentorkę, doszedłem do tyłów firmy niejakiego Bolka ze starego MAGISu, czyli jego domu. Tam impreza miała się rozkręcić, i - choć jeszcze o tym nie wiedziałem - potrwać do północy.
Bolek pochował psa - bez paniki! - do budy i wpuścił nas do środka. Tam był drugi czworonóg, ale tym razem niewielka suczka. Raczej nie okazywała chęci schrupania nas na podwieczorek, a przynajmniej ze względu na swój rozmiar, schowania niezjedzonych resztek do spiżarni.
Objawiliśmy się (tyle że nie z samą duszą, ale z ciałem również) w pokoju. Tam pewnie miało się wszystko zacząć. Jednakże, było wciąż odrobinkę cicho - to oznaczało, że zabawa się jeszcze nie zaczęła Przy stoliku w małej kuchni pracowała już Sylwia, dyrygentka z GOSPELu (chór sądecki o równie świętych jak w MAGISie tematach), do którego moja mama również należy. Kroiła placki i ciasta, przywiezione już przez kilka osób, które tu jeszcze były przed nami. My też przytargaliśmy (a raczej ja) swoje ciasto. Muszę koniecznie wspomnieć, że z kolejnymi gośćmi pojawiającymi się w znajdującej się obok sali z wielką liczbą sof i kanap(ek), wzrastała liczba takich ciast. Wzrastał także poziom nieskrytej złości Sylwii, która męczyła się z niektórymi, twardymi ciastami, a wciąż dochodziły nowe. Toteż, gdy przyszedł właśnie nowy gość z plackiem w ręku, a nasza kucharka była zajęta, powiedziałem jej: "Sylwia, masz przerąbane. Następne ciasto!" Na to, co zaraz potem ujrzała, wykonała energiczny ruch, odpowiadając: "Niee!". Zawsze dyryguje mnóstwem takich energicznych ruchów, więc było jej to dobrze znane. Dowiedziałem się od niej jeszcze, że jeśli ktoś znowu przyjdzie z plackiem lub ciastem - i to niepokrojonym - to ma zostawić wypiek za płotem. Współczuję.
Na szczęście później już nikt nie przychodził z ciastami. Raz tylko był kawał kartonu, a w środku... ciastka. Nie ciasto, tylko ciastka. Sylwia odczuła prawdziwą ulgę.
Impreza rozkręciła się około 18tej. Można było, oprócz papierowych talerzy, widelców i kubków do jedzenia bądź picia, porwać ze stołu kromki chleba, domowy smalec lub szynkę na nie, ogórki, najróżniejsze ciasta, w tym doskonały sernik, roladę z łososia (ten jeden kawałem jakoś zjadłem), małe wafelki w formacie cukierków, rurki z kremem, różne napoje, od alkoholu przez soki i wodę mineralną po colę, oraz mandarynki (i tak chętnie zajadano).
Ważne jest także, żeby dorzucić to: nie zaczęliśmy śpiewów zaraz, od razu. Instrumenty z obsługującymi przyjechały dopiero około 19.55. A jakieś 10 minut później rozkręciły się śpiewy. Rozsiedliśmy się wszyscy na kanapach i śpiewaliśmy do granych melodii. Oczywiście zaczęło się na znanej w Polsce kolędzie, "Wśród nocnej ciszy". Potem śpiewaliśmy "Dzisiaj w Betlejem", a jeszcze dalej w czasie - "Przybieżeli do Betlejem pasterze". Nie liczę kolejności i nie podaję wszystkich kolęd, żeby mi przypadkiem mózg nie wyparował. A uznaję go za wyjątkowo cenny.
Około 20.30 zostałem wyrwany z kolędowania przez Janka (nie mnie), który zaprowadził mnie na górę. Okazało się, że jest tam większa zgraja gimbusów (beze mnie i z tym innym Jankiem było ich czterech), w tym "mały", jak to określił jeden koleś, i "w czerwonym" - to byłem ja. Przezywają go Zgredek. Nie wiedziałem, że nawet w realnym świecie istnieją jakieś tam magiczne stworzenia. Choć ze względu na wzrost, pseudonim jest nawet nieźle utrafiony. Chłopcy grali w jakąś grę. Podobno dosyć starą. Ja trochę utożsamiam ją z "The Settlers 6", opisaną i nieco przedstawioną w jednej z dawniejszych notek. Tyle że miasto główne rozwija się inaczej. Istnieje tam swego rodzaju "drzewo ulepszeń miasta". Dodatkowo bitwy toczą się w odrębny sposób. Jest całkiem sporo jednostek wojennych, zresztą fantastycznych. Podczas bitew można używać różnego rodzaju magii. Budynki można przejmować, a nie budować. I tak dalej, i tym podobniejsze. Cała plaga różnic.
Oczywiście żaden z kolesi nie usiedział na ksześle dłużej jak przysłowiowe pięć minut, i organizował dziwaczne zabawy. Oto kilka przykładów, podanych w kolejności chronologicznej. Zaczęło się od "kanapki". Wyglądało to tak, że gość leżał na niejakim przenośnym materacu-worku, rzecz jasna miękkim, a następnie reszta ludzi kolejno się na niego rzucała. Jak łatwo odgadnąć, ten na samym dole miał przerąbane. Nie angażowałem się w to, jako że nie miałem zamiaru połamać komuś kręgosłupa. Następnie jeden z gości wziął kłębek jakiejś grubej nitki i odbijał po ziemi, aż piętro niżej potęgował hałas doskonały, o którym później mama mi wypominała. Potem jeszcze bawił się tym z suczką (o której wspomniano już tutaj) jak z kotem tym kłębkiem. A na koniec inny z gości (nie ten z kłębkiem i nie Zgredek) wziął zapalniczkę i próbował podpalić sobie skarpetę, przy czym niemiłosiernie śmierdziało w pokoju. I doszedł do wniosku, że gdy oposuwa się płomioeń po skarpecie tylko przez moment, to przez tę samą chwilę błyska odrobina ognia, po powierzchni tkaniny. I wszystko by było dobrze, gdyby nie zaczął zabawiać się tak z innymi kolesiami. Podkradał się do nich i niespodziewanie przypalał materiał skarpet. Niestety szybko rozbudził moją czujność i nigdy - pomimo paru prób - nie przypalił MOJEJ skarpety. I dobrze. Co za Piroman...
Ponieważ gra była nadzwyczaj wciągająca (nawet przy obserwacji), zostałem tam do północy. Muszę dodać, że: po pierwsze, słychać wciąż było kolędujących dorosłych na dole. Spoko, trzymałem trzeźwość - raz usłyszałem, jak śpiewali "Cichą noc". Po drugie - i co ważniejsze - przez cały czas wkurzała nas zgraja dziewczynek. Urządziły sobie salon zabaw na przestrzeni na górze, ale przed drzwiami co prowadzą pod drzwiami. A pod owymi dzwiami urządziły sobie prototyp huśtawki z pojedynczej, grubej liny zawieszonej u góry. i huśtały się kolejno. Ten jeden raz ktoś wpadł na pomysł, aby zamknąć drzwi NA KLUCZ i oczywiście od razu wcielić koncept w życie. Ja myślę, iż świat bardzo potrzebuje takich ludzi.
I tak zostawiliśmy problemy za drzwiami. Przy okazji także suczkę, żeby dzieciaki miały co do roboty. Ktoś jednak zapukał do drzwi. Jeden z gostków podszedł i rzucił: "Przedstaw się". Padło: "Mirosław Jajko". To u nas był odpowiednik do "Sezamie otwórz się", toteż zaraz otwarto drzwi i do środka wszedł ksiądz znany dobrze każdemu z każdego z MAGISów - i zwykłego, i postarzałego. Jest bowiem naszym ojcem (to znaczy duchownym - no bez jaj!), zresztą świetnie obeznanym z fachem. Ma humor. Po prostu. (:D) Zapytał, co robimy, może gramy. No ba! Zagościł u nas przez ten moment, po czym przywrócił suczkę do nas (no dobra, powiem wreszcie: wabi się Luna), jako że musiał odpocząć od tych dziewczyn. Przynajmniej wylądowała u znawców owego problemu, tyle dobrze.
Zniknęliśmy z mamą stąd około 0.30. Ukradliśmy legalnie z imprezy (tzn. nam dali :P) słoik sałatki oraz parę kawałków ciasta, za co na moment z pewnością polubiłem życie. Oczywiście padłem w łózko jak trup. I trochę nim byłem. Ale do czasu. Do rana.
Wkurza mnie trochę, że jutro znowu szkoła. Mam nadzieję, że krótko mi będzie to trwało do ferii. Życie z życiem, ot co!
Aha, właśnie. Proszę o wybaczenie wszystkim, którzy czytali tego posta w godzinach od 15tej do 20tej o wybaczenie nieporządku. Musiałem wyparować z domu. Czym się wytłumaczyć? Tym samym cytatem, co napotkaliście akapit wyżej, podobnym do nazwy bloga! "Ot co"...