Dzisiaj plaża, wczoraj gwałtowne Himalaje!...
Komentarze: 0
Cóż... Dzisiejszy dzień - chociażby z geografią - był dosyć "normalny", ucieknę się zatem do poprzedniego dnia - wtorku, zgodnie z rozumowaniem, a w moim przypadku - pamięcią, że dziś środa.
No tak! będzie dzisiaj dość sporo do napisania. To znaczy o wczoraj - żeby nie było, że dziś koliduje ze wczoraj, a ja majstruję przy jakiejś machinie do zakrzywiania czasu. Bez plotek!
Tematem dzisiejszego wykładu (!) będą lekcje wychowania fizycznego. Konkretnie - dwie. Wtorkowe. Otóż muszę powiedzieć (napisać, znaczy się ;) ), że doskonalę umiejętności władania piłką siatkową. Jak na razie jestem na dość niskim poziomie, ale ogarniam już dobrze serwisy dołem (próbuję co do serwisów górą, ale to już gorzej) i mniej więcej co trzeci odbiór zagrywki na naszym poziomie nie kończy się fiaskiem - jak dla mnie to i tak dobrze. A na pierwszej lekcji napotkała nas właśnie siatkówka. Zagrywałem chyba dwa razy (serwisy, jak niejasne), a raz skutecznie odebrałem jedno zagranie. Ale najlepiej było pod sam koniec (24:23 dla nas, graliśmy do 25), ponieważ gdy stałem pod siatką, grałem prawie sam. Jeśli dobrze pamiętam, po kilku odbiciach po naszej stronie jeden z nas przebił piłkę. Zaraz powróciła ona z powrotem do nas, ale ja zwróciłem ją wkrótce do przeciwników. A ci nie dawali za wygraną - jeden z lepszych, Mariusz, jednym odbiciem posłał nam piłkę jeszcze raz w nasze ręce. A konkretnie moje :P. Ale następujące po tym przerzucenie przeze mnie piłki zakończyło się punktem. I wygraliśmy, hi hi. :)
Druga lekcja odbyła się na boisku szkolnym - z wielkości i omalowania, do piłki ręcznej. Przynajmniej tak nam tłumaczono z początku klasy 1szej. Rozpoczęliśmy grę w piłkę nożną. Mariusz, opiewany w poprzednim akapicie (chyba nie macie dziur w sicie pamięciowym?) stanął z Michałem (też niezłym) przeciwko nam oraz Bartkowi. Ten ostatni to również "szycha w nożną", jeśli wolno mi się tak wyrazić. Żeby nie było o wykorzystaniu danych osobowych, nie ujawniam nazwisk - nawet jeśli w klasie jest trzech (bagateleczka!) Michałów. W każdym razie to nie Pastey (wyjaśniono w jednej z dawniejszych notek). Uznałem, że jesteśmy z góry przegrani, ale sytuacja się szybko zmieniła; nasi obrońcy skutecznie opierali się Michałowi, zaś Bartek dobrze radził sobie z Mariuszem. Podania dostaję z rzadka, zaś rolę obrońcy - w częstości maksymalnej. Najczęściej próbuję odebrać piłkę i zesłać ją jak Ruski na Syberię, poza naszą połowę. Chyba że ktoś jest w pobliżu i jest w stanie coś zrobić. I będzie wiedział, co.
Szczerze - i bez zdziwenia! - od połwy tego naszego meczu zacząłem wydobywać z siebie potężne siły, o których nikt nie miał pojęcia. Wojowałem, nie walczyłem z napastnikami o piłkę! Raz nawet Tomek (przeciwnik) trafił mnie piłką w czoło. Rozcierając bolące miejsce, delikatnie napomniałem mu o odległości piłki od nosa i oczu w chwili trafienia. Mariusz trafił chyba najlepiej: Tam jest jego cenny mózg! Skojarzyłem to z perypetiami pingwinów spod Madagaskaru. To był chyba naprawdę trafiony tekst! Mam jakieś 1m 65cm i rozwiniętą mózgownicę, więc może i chętnie pozwoliłbym nazwać się Kowalskim.
Mecz toczył się szybciej niż szuriken w locie.Nie wiem nawet, czy ostateczny wynik wyniósł 5:4 dla nas, czy przeciwnik zyskał punkt więcej i zremisował z nami. Taka była jatka!
Co więcej, nie ujawniłem wszystkich szczegółów. I nie będzie ich ani u mnie na blogu, ani nigdzie indziej w jawnej części Mózgu Janka! Nie ma!
Dodaj komentarz