Najnowsze wpisy, strona 5


sty 11 2015 Subiektywna ocena o Jezusie jako wyzwaniu...
Komentarze: 0

 

Mam zamiar opublikować notkę o jednym wydarzeniu, dość prosto. Wiem, że to raczej lenistwo, ale dzisiaj zwyczajnie nie mam chęci tyle czasu stukać w klawisze. W przeciwieństwie do jednej z ostatnich notek, w której ostrzegałem o dużą ilość zapisków.

Otóż, na następne spotkanie MAGISowe mam podzielić się z dzisiejszej niedzieli (u nas "podzielić się z niedzieli" znaczy tyle, co "podzielić się wrażeniami duchowymi z niedzieli"). Poszedłem zatem, jak zwykle do kościoła. A wychodząc z niego, podsumowałem sobie: "niewiele wiem jeszcze o mszach w kościele". Zaskoczyło mnie bowiem, że dzisiaj wspominano chrzest Jezusa! Nawet olali nas wodą święconą (:P).

Wobec powyższego, obserwowałem. Z czytań niewiele udało mi się wyciągnąć. Zresztą większość mszy w niczym nie różniła się od zwykłej mszy niedzielnej. Zwracam jednak uwagę na kazanie po Ewangelii. I na słowa, zupełnie niezwiązane z dzisiejszym świętem. Ksiądz powiedział do nas, że wszystko, co mówił Jezus do ludzi, wszystko co wówczas nauczał, i on sam - było to dla ludzi wyzwaniem. Zatem ukrzyżowali Go. Ale On zmartwychwstał, przez co stał się jeszcze większym wyzwaniem dla ludzi.

Nigdy jeszcze nie poznałem takiego opisu owych sytuacji. Że to jest jedno wielkie wyzwanie. Zastanówmy się... Jest to prawda. Nauki Jezusa to nie jest jakieś proste coś. Trzeba czasem trochę się napracować, aby to zrozumieć. Dobrym przykładem są przypowieści. Opisują analogicznie jakąś sytuację, ale musimy się im przyjrzeć, aby zrozumieć, o czym mowa. Za przykład niech posłuży znana chyba wszystkim przypowieść o siewcy z Ewangelii wg św. Marka, rozdział 4, wersety 3-8 (kolejne linijki to kolejne wersety):

<<Słuchajcie: Oto siewca poszedł siać.

A gdy siał, jedno [ziarno] padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je.

Inne padło na grunt skalisty, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie.

Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i uschło, bo nie miało korzenia.

Inne padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu.

Inne wreszcie padły na ziemię żyzną i wydawały plon, wschodząc i rosnąc; a przynosiły [plon] trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny>>.

Mk 4, 3-8

W dalszej części znajdujemy tłumaczenie tej przypowieści, ale już tego nie przytaczam. Napiszę to własnymi słowami. Otóż, ziarno to Dobra Nowina, gleba zaś to serca różnych ludzi. Jeśli serce to jest jak droga, ziarno, które padnie, zaraz zostaje wydziobane przez ptaki (czyli porwane przez szatana). I nici z plonów. Serce z kamienia chętnie i bardzo szybko przyjmuje Słowo (z nasienia natychmiast niemalże wyszła roślinka), lecz nie trzyma się w nim dobrze (nie ma korzenia) dlatego też, gdy pojawi się jakiś ucisk lub prześladowanie (wschód słońca), Słowo od razu "przepala się i usycha" - właśnie z braku korzenia. Serce obrośnięte cierniami nigdy nie przyjmuje dobrze Dobrej Nowiny. Zagłusza je zupełnie tak, że nic z niego nie zostaje. I takie serce nie głosi Dobrej Nowiny innym, bo i tu nasienie nie wydało żadnych owoców.

Ale są jednak serca mające najlepszą ziemię. Spulchniętą, wspaniałą, może i czarnoziem. Kiedy Słowo w postaci nasienia znajdzie się w takiej ziemi, będzie rosło, jednak powoli i spokojnie. Serce będzie zgłębiać w tym samym tempie tajemnice powierzone mu w owym Słowie. Tak pielęgnowane, wyrośnie na wspaniały kłos zboża. Trwały kłos, który nie wypali się pod wpływem byle promieni słonecznych - ma przecież doskonałe oparcie. I wydawany jest plon. Człowiek z tym sercem i z tym Słowem będzie siać je do innych ludzi. Może do trzydziestu, może do sześćdziesięciu, może do całej setki...

Ogółem - ksiądz ma rację. Są rzeczy, którym trzeba poświęcić wysiłek i trud, żeby coś z nich wyszło. I są rzeczy, które jednocześnie dotyczą Jezusa. Prawda że miło jest czasem napisać coś zupełnie odmiennego jak codzienna tradycja pielęgnowana w tym blogu? No ale - komizm pozostał, na przykład, że olali nas wodą święconą... Jeszcze nie zwariowałem na Bożym punkcie.

Jeszcze nie! ;)

janekkto1024 : :
sty 07 2015 Dzieje szkolne - kolejny dowód na wszechproblematykę...
Komentarze: 0

 

Witam wszystkich! Wiem że to niecodzienne powitanie, ale - no co? Gdybym nie był normalny, byłbym nudny, nie?

Cóż, długo myślałem, co też tu zamieścić. Wiadomo mi, że jutro znowu piszemy sprawdzianokartkówkę. I znowu z historii. Chyba wiadomo o co chodzi, w jednym z wpisów opisałem już podobną sytuację. Moment wcześniej, jak zacząłem z twórczym zaangażowaniem ku temu blogowi klepać w przyciski z literkami, torturowałem Wikipedię żeby zrobić zadanie domowe. Oczywiście z historii. Jakby tego było mało, dzisiaj miała być godzina wychowawcza, acz pani wychowawczyni doznała choroby i wsadzono nam histErię za zastępstwo. Nikt nie lubi historii w naszej klasie. Długie "nieeeeeee" wypowiedziane przez nas w chwili, kiedy pan Gargula (nauczyciel historii) oznajmił nam nowinę o zastępstwie, rozciągnęło się chyba na cały korytarz. I tym samym potwierdziło naszą niepodważalną jednomyślność.

Co jeszcze? Cóż, chyba wyczerpałem wszystko w paru zdaniach. Ale tylko ze szkoły. Co oznacza, że muszę się jeszcze odrobinę pomęczyć.

Zastanówmy się... A, już wiem! Muszę napomnieć o sprawach organizacyjnych, które dziś poruszyłem z panią Pawnik (j. angielski, pedagog) pod hasłem "Żarcie za darmola" (nie no, tak naprawdę to nie było to hasło :PPPP). A konkretnie chodzi o obiady stołówkowe. Bardzo się to liczy dla rodzinki, znaczy nas. Ale dziś - także i rano - dowiedziałem się, że na kolejny rok trzeba załatwić następny papierek. Albo raczej powiem "papirzysko", to o wiele lepiej pasuje. O tyle dobrze iż zjadłem jeszcze dzisiaj obiad, bo jestem po znajomościach z kucharzami stołówki. Poważnie! Na przykład rzucają do kucharzy: "Mielony dla Jasia". Uśmiałem tym już rodzinę. Muszę powiedzieć, że objadanie się to chyba moja specjalność, niewielu jest bowiem pobierających dokładki drugiego dania. Są dni, kiedy nawet wtedy mi nie starczy. I tak trochę mogę jeszcze coś upchnąć. Choć z drugiej strony zawsze należy ucztować tak, by po zakończeniu uczty jeszcze móc zjeść to trochę. Upychać się to też niezdrowo.

Dla utrzymania komizmu podam jeszcze taką ciekawostkę. Mianowicie, zastanawiałem się dzisiaj, skąd u mnie doskonałe umiejętności matematyczne. Przypomniałem sobie wówczas odpowiedź z tabliczki mnożenia w podstawówce. I nie zwracam tym razem uwagi na to, że pani po kilku zapytaniach o wyniki prostych działań z mnożenia zaskakiwała nas jednym przykładem na dzielenie. Mowa o miejscu. Było chyba jakieś zastępstwo, bowiem byliśmy w innej sali niż zwykle. Z mojego postrzegania była to jakaś stara kanciapa, zimna jak próżnia kosmiczna i dla osób ze świadomością kwaterą dla niewolnika diabła. Może więc...

...zahartowały mnie do matematyki tamtejsze spartańskie warunki?

Zastanówcie się! A tymczasem poczekam na wasze subiektywne oceny. Napiszcie co w komentarzach, chociażby potwierdzenie tezy i NIE uznanie jej za herezję. Czekam!

janekkto1024 : :
sty 06 2015 Wielka sobotnia impreza. Przygotować się...
Komentarze: 0

Choć to jeszcze nie tragedia, opuściłem parę dni. No trudno - da się nadrobić. Dziś napiszę jednak nie o wszystkich dniach, w których odznaczyłem się lenistwem z rodzaju PGJ, lecz tylko o sobocie. Dość tam było na dobry materiał, oj dość. Zaraz się przekonacie, skąd to moje dziwaczne zachowanie.

Otóż w ostatnią sobotę wieczorem wybrałem się z mamą na kolędowanie, zorganizowane przez MAGIS+ (czyli MAGIS dla starszych), jednakże co do miejsca - w prywatnym domu. Wstęp był wolny i otwarty. Czyli nie płacisz i nie patrzysz na wiek, chyba że w moim przypadku prosisz o kufel... chleba płynnego. Piwa, jeśli niejasne. W każdym razie pojechałem (nie wspominając o tym, iż zdecydowałem się pojechać w ostatniej chwili) autobusem linii nr 7 do przystanku znajdującego się w pobliżu skrzyżowania Nawojowskiej z Kolejową (nie za szybko?), następnie prowadzony przez mą najlepszą mentorkę, doszedłem do tyłów firmy niejakiego Bolka ze starego MAGISu, czyli jego domu. Tam impreza miała się rozkręcić, i - choć jeszcze o tym nie wiedziałem - potrwać do północy.

Bolek pochował psa - bez paniki! - do budy i wpuścił nas do środka. Tam był drugi czworonóg, ale tym razem niewielka suczka. Raczej nie okazywała chęci schrupania nas na podwieczorek, a przynajmniej ze względu na swój rozmiar, schowania niezjedzonych resztek do spiżarni.

Objawiliśmy się (tyle że nie z samą duszą, ale z ciałem również) w pokoju. Tam pewnie miało się wszystko zacząć. Jednakże, było wciąż odrobinkę cicho - to oznaczało, że zabawa się jeszcze nie zaczęła Przy stoliku w małej kuchni pracowała już Sylwia, dyrygentka z GOSPELu (chór sądecki o równie świętych jak w MAGISie tematach), do którego moja mama również należy. Kroiła placki i ciasta, przywiezione już przez kilka osób, które tu jeszcze były przed nami. My też przytargaliśmy (a raczej ja) swoje ciasto. Muszę koniecznie wspomnieć, że z kolejnymi gośćmi pojawiającymi się w znajdującej się obok sali z wielką liczbą sof i kanap(ek), wzrastała liczba takich ciast. Wzrastał także poziom nieskrytej złości Sylwii, która męczyła się z niektórymi, twardymi ciastami, a wciąż dochodziły nowe. Toteż, gdy przyszedł właśnie nowy gość z plackiem w ręku, a nasza kucharka była zajęta, powiedziałem jej: "Sylwia, masz przerąbane. Następne ciasto!" Na to, co zaraz potem ujrzała, wykonała energiczny ruch, odpowiadając: "Niee!". Zawsze dyryguje mnóstwem takich energicznych ruchów, więc było jej to dobrze znane. Dowiedziałem się od niej jeszcze, że jeśli ktoś znowu przyjdzie z plackiem lub ciastem - i to niepokrojonym - to ma zostawić wypiek za płotem. Współczuję.

Na szczęście później już nikt nie przychodził z ciastami. Raz tylko był kawał kartonu, a w środku... ciastka. Nie ciasto, tylko ciastka. Sylwia odczuła prawdziwą ulgę.

Impreza rozkręciła się około 18tej. Można było, oprócz papierowych talerzy, widelców i kubków do jedzenia bądź picia, porwać ze stołu kromki chleba, domowy smalec lub szynkę na nie, ogórki, najróżniejsze ciasta, w tym doskonały sernik, roladę z łososia (ten jeden kawałem jakoś zjadłem), małe wafelki w formacie cukierków, rurki z kremem, różne napoje, od alkoholu przez soki i wodę mineralną po colę, oraz mandarynki (i tak chętnie zajadano).

Ważne jest także, żeby dorzucić to: nie zaczęliśmy śpiewów zaraz, od razu. Instrumenty z obsługującymi przyjechały dopiero około 19.55. A jakieś 10 minut później rozkręciły się śpiewy. Rozsiedliśmy się wszyscy na kanapach i śpiewaliśmy do granych melodii. Oczywiście zaczęło się na znanej w Polsce kolędzie, "Wśród nocnej ciszy". Potem śpiewaliśmy "Dzisiaj w Betlejem", a jeszcze dalej w czasie - "Przybieżeli do Betlejem pasterze". Nie liczę kolejności i nie podaję wszystkich kolęd, żeby mi przypadkiem mózg nie wyparował. A uznaję go za wyjątkowo cenny.

Około 20.30 zostałem wyrwany z kolędowania przez Janka (nie mnie), który zaprowadził mnie na górę. Okazało się, że jest tam większa zgraja gimbusów (beze mnie i z tym innym Jankiem było ich czterech), w tym "mały", jak to określił jeden koleś, i "w czerwonym" - to byłem ja. Przezywają go Zgredek. Nie wiedziałem, że nawet w realnym świecie istnieją jakieś tam magiczne stworzenia. Choć ze względu na wzrost, pseudonim jest nawet nieźle utrafiony. Chłopcy grali w jakąś grę. Podobno dosyć starą. Ja trochę utożsamiam ją z "The Settlers 6", opisaną i nieco przedstawioną w jednej z dawniejszych notek. Tyle że miasto główne rozwija się inaczej. Istnieje tam swego rodzaju "drzewo ulepszeń miasta". Dodatkowo bitwy toczą się w odrębny sposób. Jest całkiem sporo jednostek wojennych, zresztą fantastycznych. Podczas bitew można używać różnego rodzaju magii. Budynki można przejmować, a nie budować. I tak dalej, i tym podobniejsze. Cała plaga różnic.

Oczywiście żaden z kolesi nie usiedział na ksześle dłużej jak przysłowiowe pięć minut, i organizował dziwaczne zabawy. Oto kilka przykładów, podanych w kolejności chronologicznej. Zaczęło się od "kanapki". Wyglądało to tak, że gość leżał na niejakim przenośnym materacu-worku, rzecz jasna miękkim, a następnie reszta ludzi kolejno się na niego rzucała. Jak łatwo odgadnąć, ten na samym dole miał przerąbane. Nie angażowałem się w to, jako że nie miałem zamiaru połamać komuś kręgosłupa. Następnie jeden z gości wziął kłębek jakiejś grubej nitki i odbijał po ziemi, aż piętro niżej potęgował hałas doskonały, o którym później mama mi wypominała. Potem jeszcze bawił się tym z suczką (o której wspomniano już tutaj) jak z kotem tym kłębkiem. A na koniec inny z gości (nie ten z kłębkiem i nie Zgredek) wziął zapalniczkę i próbował podpalić sobie skarpetę, przy czym niemiłosiernie śmierdziało w pokoju. I doszedł do wniosku, że gdy oposuwa się płomioeń po skarpecie tylko przez moment, to przez tę samą chwilę błyska odrobina ognia, po powierzchni tkaniny. I wszystko by było dobrze, gdyby nie zaczął zabawiać się tak z innymi kolesiami. Podkradał się do nich i niespodziewanie przypalał materiał skarpet. Niestety szybko rozbudził moją czujność i nigdy - pomimo paru prób - nie przypalił MOJEJ skarpety. I dobrze. Co za Piroman...

Ponieważ gra była nadzwyczaj wciągająca (nawet przy obserwacji), zostałem tam do północy. Muszę dodać, że: po pierwsze, słychać wciąż było kolędujących dorosłych na dole. Spoko, trzymałem trzeźwość - raz usłyszałem, jak śpiewali "Cichą noc". Po drugie - i co ważniejsze - przez cały czas wkurzała nas zgraja dziewczynek. Urządziły sobie salon zabaw na przestrzeni na górze, ale przed drzwiami co prowadzą pod drzwiami. A pod owymi dzwiami urządziły sobie prototyp huśtawki z pojedynczej, grubej liny zawieszonej u góry. i huśtały się kolejno. Ten jeden raz ktoś wpadł na pomysł, aby zamknąć drzwi NA KLUCZ i oczywiście od razu wcielić koncept w życie. Ja myślę, iż świat bardzo potrzebuje takich ludzi.

I tak zostawiliśmy problemy za drzwiami. Przy okazji także suczkę, żeby dzieciaki miały co do roboty. Ktoś jednak zapukał do drzwi. Jeden z gostków podszedł i rzucił: "Przedstaw się". Padło: "Mirosław Jajko". To u nas był odpowiednik do "Sezamie otwórz się", toteż zaraz otwarto drzwi i do środka wszedł ksiądz znany dobrze każdemu z każdego z MAGISów - i zwykłego, i postarzałego. Jest bowiem naszym ojcem (to znaczy duchownym - no bez jaj!), zresztą świetnie obeznanym z fachem. Ma humor. Po prostu. (:D) Zapytał, co robimy, może gramy. No ba! Zagościł u nas przez ten moment, po czym przywrócił suczkę do nas (no dobra, powiem wreszcie: wabi się Luna), jako że musiał odpocząć od tych dziewczyn. Przynajmniej wylądowała u znawców owego problemu, tyle dobrze.

Zniknęliśmy z mamą stąd około 0.30. Ukradliśmy legalnie z imprezy (tzn. nam dali :P) słoik sałatki oraz parę kawałków ciasta, za co na moment z pewnością polubiłem życie. Oczywiście padłem w łózko jak trup. I trochę nim byłem. Ale do czasu. Do rana.

Wkurza mnie trochę, że jutro znowu szkoła. Mam nadzieję, że krótko mi będzie to trwało do ferii. Życie z życiem, ot co!

Aha, właśnie. Proszę o wybaczenie wszystkim, którzy czytali tego posta w godzinach od 15tej do 20tej o wybaczenie nieporządku. Musiałem wyparować z domu. Czym się wytłumaczyć? Tym samym cytatem, co napotkaliście akapit wyżej, podobnym do nazwy bloga! "Ot co"...

janekkto1024 : :
gru 31 2014 Ze strony duchowej, interesowej i rakietowo-petardowej...
Komentarze: 0

No tak... Przyznaję się bez bicia: trochę zapomniałem o egzekwowaniu bloga. Jeśli mogę się tak wyrazić. Ano - jestem człowiek, więc może mi się zdarzyć.

Może dziś Sylwestra, ale opiszę teraz coś innego. Mowa o postanowieniu "100 na 100%", o którym wspomniałem już wcześniej.Muszę przyznać, że momentami nie chciałem spełnić owego postanowienia, jednak chwilka z Bogiem - i już mam intencję. Najczęściej dostosowuję ją do okoliczności. Co nie znaczy, że w dniu moich urodzin będę emanował egoizmem. Raczej poproszę o dobrą zabawę dla gości, co przyjdą na moje przyjęcie.

Szczerze mówiąc, nawet dobrze wybrałem. Nie za trudne, ale wymagające skupienia się na nim postanowienie. To jak dla mnie najbardziej się liczy. Zauważyłem jeszcze, że muszę bardziej zwracać uwagę na wydarzenia, które zsyła mi Bóg, zamiast prosić o nowe.

A teraz coś związanego ze stwierdzeniem "dziś Sylwestra". Niestety nie planujemy hucznej imprezy z firewerkami. Tyle, żeby rodzice napili się NIECO szampana. Mamy jeszcze colę. Mnie się przyda, bo to dzięki niej wytrzymałem w zeszłym roku do północy. Muszę tylko zadbać o to aby jej nie przedawkować. Inaczej będę odsypiał noc w pierwszy dzień stycznia, od rana do popołudnia.

Ostatnio grałem trochę w znaną chyba wszystkim grę planszową. Chodzi o Eurobiznes. Starą grę, którą posiadają także inni, pod nazwą Biznes po polsku i innymi zasadami. Dostałem ją jakiś rok temu. Nie wiem, co mnie trafiło, żeby do niej wrócić, ale szczerze. Bardzo przyjemna gra. Jeśli ktoś z Was gra na Kurniku (a pewnie większość nie, adres jest prosty: "www.kurnik.pl" ), napotka inną wersję owej gry, pod nazwą Monopol. Jak dla mnie niczym się ona nie różni od planszówki. Zasady są proste. Trzeba tylko z rozmysłem kupować posiadłości, handlować w razie potrzeby z innymi graczami oraz rozstawiać domy i hotele. A jeśli się nie da - opanować tereny z jednego państwa (w monopolu jednego koloru). Zalecam spróbować!

To mniej więcej tyle. No to niech Sylwek Wam huczy rakietami, petardami i wszystkim, co ma! Do gimbusów: może nawet uda Wam się podkraść trochę szampana z kieliszka albo butelki... :))))) Nie zapomnijcie o nim!

janekkto1024 : :
gru 12 2014 O duchowości waszego pisarza, czyli coś...
Komentarze: 0

 

Chociaż znów spóźniony i bez nadrobionych zadań, znów tu jestem! Powrócić do pisania zawsze jest fajnie! :) Przysyłam tym razem coś dla tych, którzy naprawdę interesują się moim blogiem. Pomijam nawet celujący ze sprawdzian z angielskiego!

Wczoraj byłem na adoracji - wspaniałe przeżycie! Wyobraźcie sobie, że wszedłem do kościoła. I ujrzałem ołtarz pokryty ciemnością, półmrokiem. Czułem się jak zrzucony w ruiny Nowego Jorku. Ciemno jak nie wiem do czego przyrównać. Trzęsłem się przy tym z zimna, chociaż nie aż tak bardzo. Usiadłem na ławce. Patrzyłem tak dalej. I w pewnym momencie spostrzegłem monstrancję przygotowaną na ołtarzu. I poczułem jakieś wewnętrzne ciepło, które przełamało opór w postaci temperatury odczuwalnej. W dodatku jakby świeciła. Moment potem ktoś zapalił reflektor złotego światła od naszej strony i skierował go na ową rzecz, co jeszcze wzmocniło efekt. Jezus w tej postaci prezentował się wspaniale. 

Miejscem akcji jest znany sądeczanom Kościół Kolejowy. Serio, przeżyłem coś takiego! W końcu jestem od jakiegoś czasu z MAGISu, więc bez zdziwienia...

Oprócz cudu widzialnego (jak niby mam to ująć?!) doświadczonego o 19tej wczoraj, dostałem zlecenie duchowe, które niektórzy chyba rozumieją: "100 na 100 procent". Otóż (dla niewtajemniczonych) jest to 100, bo przez 100 dni (bagatelka!!!!). Na 100%, gdyż z pełnym zaangażowaniem. Ja zadeklarowałem modlitwę raz dziennie, skierowaną na kogoś (ja albo bliźni). Wydawało mi się to trudne, ale teraz - już nie. Choć z drugiej strony nie oszukujmy się - to nie trwa tyle co pstryknięcie palcem na opiewanym wyżej sprawdzianie z Angola. To wymagająca praca długoterminowa!

Mam wrażenie, że to dość jak na notkę w blogu. Nie żal mi tych co nic zupełnie nie zrozumieli, bo to inny, jakby "poziom wtajemniczenia". Nie ma to jak utworzyć sobie filtr przeciwko amatorom...

...co nie?

janekkto1024 : :
gru 01 2014 Na chorobowym i próby poprawkowe
Komentarze: 0

No i co? Pytam za Was: Wreszcie wróciłeś do życia (i życia) blogowego? Ja odpowiadam zatwierdzająco. Zresztą jak już się zabieram za stukanie w pojedyncze litery, to nawet tworzenie bloga staje się przyjemne. Kto sam prowadzi taki e-pamiętnik, wie o co chodzi.

Mniejsza. Piszę, bo de facto wreszcie mam, co. Otóż w ostatni piątek mnie nie było w szkole. Nie, nie jestem takim dresem, żeby labować (ale lenistwo na krótką metę niekiedy jest mi przyjemne :P). Po prostu miałem przytkany nos, podchorowałem się. Przedrostek "pod-" nie jest przypadkowy, bo dzisiaj (poniedziałek, kolejny tydzień) już byłem w Budzie. Poza tym trochę dręczył mnie kaszel, ale to nic w porównaniu z tym katarem. Jedna dziurka zakorkowana, druga ledwie przepuszcza powietrze. Wtedy chyba było naprawdę źle, bo niekiedy myślałem o tym jeszcze bardziej, jak o pełnym pęcherzu.

Ale - oto jestem. I co dalej? Cóż, trzeba było nadrobić zaległości. Niestety nie dowiedziałem się dziś za dużo. PGJ jeszcze mi podpowiada, żebym komuś ukradł zeszyt, bo i tak nikt się nie zgodzi na pożyczenie. Po co, no - po jakią halucynkę czy muchomora?! Jeszcze więcej problemów. Chociaż, z drugiej strony monety - nie udało mi się pożyczyć zeszytów. Wiem tyle, że w piątek nie było mnie razem z panią Godek. Tak, tak, panią o języka polskiego! Szkoda że wtedy jednak zostałem w swojej Fortecy. Mógłbym wrócić z Budy z bajecznymi wieściami dnia; nie było polaka! nie było polaka! - i świętować. I po pijańsku: Szła dzieweczka do laseczka...

Ciekawe czy byśmy w ogóle jeszcze pamiętali słowa... O dziwo, w szkole nie było mordęgi. Tylko jedna śmieszna sytuacja: rano, jak (się do)wiecie, ze mną do Budy przychodzą chłopcy, tacy jak opiewani już wcześniej Tomek, Mariusz czy Pastey. Albo Bartek. W tej sytuacji siedziałem na ławce z Mariuszem i Arkiem Sarotą (to nie złamanie praw tożsamości czy coś tam, sam chciał się tu znaleźć - czyli w blogu) Obaj grają w pewną grę internetową, którą zwą "LOL". Jakiś dziwny skrót. I zaraz po powitaniu żywo gadają o swoich osiągnięciach z tej gry - między sobą albo z innymi, jak są. Ale dzisiaj - witamy się, siadamy na tej - jak tam - ławce.

I cisza. Nie rozmawiają, ględzą, gadają, paplają, nie wymieniają nawet zdań, choćby po cichu napisanych na karteczkach. No to ja z tekstem: "No to nie graliście". Jeden z nich (chyba Arek, on lubi się śmiać) coś tam się zaśmiał. Albo powiedział z nieudaną prowokacją "Dobry żart". Myślę, że odrobina humoru zawsze nie zaszkodzi. On chyba nie wie co dobre (nie skarż się potem chyba że na komentarzach ok?).

I dość. Bo zachwilę strona mi się skończy! I czas przeznaczony na robotę...

So - good bye!

janekkto1024 : :
lis 21 2014 MAGIS - niewyjaśniony, zagadkowy i... śmieszny...?...
Komentarze: 0

Wczoraj byłem na spotkaniu grupy MAGIS. Jak tylko przyszedłem na miejsce, napotkałem paru ludzi z mojej szkoły (i paru z klasy, UWAGA: nie parę!), którzy narzucili mi skojarzenie słów "MAGIS" i "magia". No w sumie...

Dzisiaj mieliśmy przynieść co najmniej jedną siglę (odsyłacz do Pisma świętego, przykład: Mt 2, 4-5 - Ewangelia według św. Mateusza, rozdział 2, wersety od 4 do 5), odczytać fragment i pokazać swoje przemyślenia. Jeden z chłopców podał psalm, rozpoczynający się słowami: "Pan jest moim pasterzem/ Niczego mi nie braknie". Chyba wszyscy znają? Wybrał go ze względu na dobre skojarzenia. Jakie - nie zdradzam, bo wylecę stąd, bez przegięć.

Ja zaprezentowałem fragment o tym, jak apostołowie rozmawiali o braku chlebów w kieszeniach. Jezus wytłumaczył im jednak, że to, co robi, jest z pewnością ważniejsze od jakiś tam bochenków chleba. Spytał ich, ile pełnych koszy ułomków zebrali, gdy rozmnożył pięć chlebów dla pięciu tysięcy. Ci powiedzieli: "Dwanaście". Następnie zapytał, ile koszy resztek zostało po rozmnożeniu siedmiu bochenków dla czterech tysięcy ucztujących. Odpowiedzieli wówczas: "Siedem". A Jezus: "Jeszcze nie rozumiecie?". Cóż, zgodnie z kalkulacją za drugim razem powinno zostać więcej koszy z chlebem. A zostało mniej! Ja też się trochę dziwię, ale - my tu mówimy o Bogu!

Dodatkowo na tym spotkaniu świetnie się bawiłem. Przykładowo, przyprowadzono do miejsca naszego spotkania dobre kilka osób, wyrwanych z ich spotkania do bierzmowania (znaczy, przygotowania). Policzyłem, że razem nas jest 28.

Grzesiek, nasz animator, przez moment coś tam liczył. Na głos mówił, że musi znać naszą liczbę w spisie ludności, bo podzieli nas na mniejsze grupki. A ja walnąłem:

- Jest nas dwudziestu ośmiu!

A ponieważ moment temu coś im liczyłem, chwilka i sala zalała się wielkim śmiechem. Próbowałem jeszcze przebić się przez gęsty dźwięk i dodać, że może 29, nie 28, bo chyba nie doliczyłem siebie. Jednak nie za bardzo było reakcji.

I muszę dorzucić, że jeden z chłopców podarował mi trochę kartek z rysunkami, które sam wykonał. A oceniając w skali 0-10 - bez jakiś zbędnych cyferek. Były doskonałej jakości.

Wiecie co zauważyłem? W szkole mam same problemy (ludzie mnie wkurzają, tu nie informuję) i jest kompletny sajgon na przerwach. Powinien ktoś jeszcze dorzucić petardę wzdłuż korytarza i byłby komplet. A u MAGISowych? Można pogadać jak człowiek z człowiekiem. I nie szaleją tak na wszystkie strony podręcznika, bo tym razem są to kartki z Pisma Świętego. Czyli sam pożytek!

Nie ma to jak dziwne, niewyjaśnione obserwacje...

janekkto1024 : :
lis 19 2014 Dzisiaj plaża, wczoraj gwałtowne Himalaje!...
Komentarze: 0

Cóż... Dzisiejszy dzień - chociażby z geografią - był dosyć "normalny", ucieknę się zatem do poprzedniego dnia - wtorku, zgodnie z rozumowaniem, a w moim przypadku - pamięcią, że dziś środa.

No tak! będzie dzisiaj dość sporo do napisania. To znaczy o wczoraj - żeby nie było, że dziś koliduje ze wczoraj, a ja majstruję przy jakiejś machinie do zakrzywiania czasu. Bez plotek!

Tematem dzisiejszego wykładu (!) będą lekcje wychowania fizycznego. Konkretnie - dwie. Wtorkowe. Otóż muszę powiedzieć (napisać, znaczy się ;) ), że doskonalę umiejętności władania piłką siatkową. Jak na razie jestem na dość niskim poziomie, ale ogarniam już dobrze serwisy dołem (próbuję co do serwisów górą, ale to już gorzej) i mniej więcej co trzeci odbiór zagrywki na naszym poziomie nie kończy się fiaskiem - jak dla mnie to i tak dobrze. A na pierwszej lekcji napotkała nas właśnie siatkówka. Zagrywałem chyba dwa razy (serwisy, jak niejasne), a raz skutecznie odebrałem jedno zagranie. Ale najlepiej było pod sam koniec (24:23 dla nas, graliśmy do 25), ponieważ gdy stałem pod siatką, grałem prawie sam. Jeśli dobrze pamiętam, po kilku odbiciach po naszej stronie jeden z nas przebił piłkę. Zaraz powróciła ona z powrotem do nas, ale ja zwróciłem ją wkrótce do przeciwników. A ci nie dawali za wygraną - jeden z lepszych, Mariusz, jednym odbiciem posłał nam piłkę jeszcze raz w nasze ręce. A konkretnie moje :P. Ale następujące po tym przerzucenie przeze mnie piłki zakończyło się punktem. I wygraliśmy, hi hi. :)

Druga lekcja odbyła się na boisku szkolnym - z wielkości i omalowania, do piłki ręcznej. Przynajmniej tak nam tłumaczono z początku klasy 1szej. Rozpoczęliśmy grę w piłkę nożną. Mariusz, opiewany w poprzednim akapicie (chyba nie macie dziur w sicie pamięciowym?) stanął z Michałem (też niezłym) przeciwko nam oraz Bartkowi. Ten ostatni to również "szycha w nożną", jeśli wolno mi się tak wyrazić. Żeby nie było o wykorzystaniu danych osobowych, nie ujawniam nazwisk - nawet jeśli w klasie jest trzech (bagateleczka!) Michałów. W każdym razie to nie Pastey (wyjaśniono w jednej z dawniejszych notek). Uznałem, że jesteśmy z góry przegrani, ale sytuacja się szybko zmieniła; nasi obrońcy skutecznie opierali się Michałowi, zaś Bartek dobrze radził sobie z Mariuszem. Podania dostaję z rzadka, zaś rolę obrońcy - w częstości maksymalnej. Najczęściej próbuję odebrać piłkę i zesłać ją jak Ruski na Syberię, poza naszą połowę. Chyba że ktoś jest w pobliżu i jest w stanie coś zrobić. I będzie wiedział, co.

Szczerze - i bez zdziwenia! - od połwy tego naszego meczu zacząłem wydobywać z siebie potężne siły, o których nikt nie miał pojęcia. Wojowałem, nie walczyłem z napastnikami o piłkę! Raz nawet Tomek (przeciwnik) trafił mnie piłką w czoło. Rozcierając bolące miejsce, delikatnie napomniałem mu o odległości piłki od nosa i oczu w chwili trafienia. Mariusz trafił chyba najlepiej: Tam jest jego cenny mózg! Skojarzyłem to z perypetiami pingwinów spod Madagaskaru. To był chyba naprawdę trafiony tekst! Mam jakieś 1m 65cm i rozwiniętą mózgownicę, więc może i chętnie pozwoliłbym nazwać się Kowalskim.

Mecz toczył się szybciej niż szuriken w locie.Nie wiem nawet, czy ostateczny wynik wyniósł 5:4 dla nas, czy przeciwnik zyskał punkt więcej i zremisował z nami. Taka była jatka!

Co więcej, nie ujawniłem wszystkich szczegółów. I nie będzie ich ani u mnie na blogu, ani nigdzie indziej w jawnej części Mózgu Janka! Nie ma!

janekkto1024 : :
lis 16 2014 Miasto Cmentarz, Krewni i Przeterminowany...
Komentarze: 0

Ile to już minęło... Cały miesiąc. No proszę, jak ten czas lata...

W porządku. Ile osób już się dobijało do mnie żebym coś tu wpisał? Z jednej strony trochę miałem pustki w mózgu, ale z drugiej - przez połowę czasu oczekiwania na notkę po prostu nie mogłem dostać się do portalu! Oczywiście nie obwiniam Admina za błędy, bo to była nasza lokalna kwestia - znaczy się: moja. Jednakże, już jestem na miejscu, więc mi tu nie lamentować!

Od czego by tu zacząć? Pewnie odpowiedź: 1 listopada. Wszystkich Świętych. Nie chodzi o to, że pierwszy listopad z wielu, tylko pierwszy dzień jedynego listopada (taki popularny błąd, o którym usłyszałem raz na lekcji polaka, ale nie w gimnazjum). Cóż - trafiony. Otóż, w pobliżu mojego domu lokowano miasto Cmentarz (nie lubie historii, więc daty lokacji nie poznacie). Do tego miejsca z mojego domu jest - a ja wiem? - mniej jak kilometr. Oczywiście pobocza dróg były obładowane obustronnie przez dwa mechaniczne robale o budowie samochodowej. Miasto Cmentarz leży na wzgórzu i gdyby była to twierdza - trudna do zdobycia. Czego byśmy nie zrobili, aby dać spokój umarłym...

Idźmy do sedna. Wybraliśmy się w to miejsce z rodziną - rodzicami, znaczy się - i odłożyliśmy kilka zniczy z płomieniem na knocie na groby. Oczywiście znicze pozapalaliśmy przy docelowych grobach, żeby nie stopić parafiny, jak by się paliły, a my byśmy się plątali po Cmentarzu. Przy każdym oszlifowanym dokładnie kamieniu odłożyliśmy też po modlitwie, zgodnie ze zwyczajem i tak dalej.

Może kiepsko opisane, ale czymś trzeba by zapełnić bloga... Dodatkowo w ten sam dzień zaatakowali nas krewni, ale wiele z nas nie wydobyli. Zajęli dolną część, zamieszkiwaną przez mą babcię oraz kuzyna. My mamy miejsce piętro wyżej - oczywiście wszystko było z jednego rodu. I tak jest teraz, bo babcię mamy z rodziny, kuzyna tym bardziej.

W każdym razie po naszej (ja plus rodzice) pielgrzymce na Cmentarz ruszyliśmy na dół, do pokoju. I wkrótce ten pokój zapełnił się mnóstwem towarzystwa: babcia, rodzice, ja, krewni... Wszystko razem. Było - jak zawsze - świetnie. Najstarsza z osób opiewanych powyżej (nie chcę stosować powtórzeń) niczym gospodyni swej części domu, przygotowała sowity, słodki poczęstunek. Sami też przynieśliśmy nieco własnego ciasta, z góry. No i można było pogadać o rzeczach od rzeczy, ogólnie - o czymkolwiek! Trwało to chyba do 18tej, jakoś tak.

A potem? Potem 2 listopada - Dzień Zaduszny (skojarzenie zaraz po napisanu: dziady, staropolskie pogańskie święto). Tego dnia, około południa, nastąpił rozruch silnika naszego samochodu, a zamieszkiwani przez górną częsć domostwa ludzie - w tym ja - ruszyli na Białą Niżną - tam mieszkają jeszcze inni krewni. Zresztą jeździmy tam co roku. I jest super! Napotkać tam można dwie ciocie, jedną babcię (jeszcze inną niż ta u nas) oraz parę dzieci, już starszych. Zaczyna się od poczęstunku obiadem (zupa plus drugie danie), poprzez ciasto na stole (oczywiście wszyscy się dobierali), aż do możliwości gadania na okrąg o wielkim obwodzie (okrągło). Zauważyłem przy tym, że coś było nie tak z tym dniem. Nie działo się tam cokolwiek wyjątkowego.

No nic. W każdym razie była przyjemna integracja z krewnymi. I mnóstwem jedzenia (phi, PGJ każe mi zaśmiecać bloga pisząc "żarcia", nie ma). Zapaliliśmy silnik na powrót o 19.30, a o 20tej byliśmy już w domu z podarunkami od tamtejszych białoniżnych mieszkańców (ich ciasta, słodycze, itp.). Wszystko jak zwykle. Ale jak smakowicie! Jak rozmownie! Jak...

Czekaj, momencik. Czy ja jestem od tego, żeby paplać jak kobieta?

Nie uniżajmy się już...

janekkto1024 : :
paź 23 2014 Nie wiem co piszę albo chodzę po niewidzialnej...
Komentarze: 0

Kurczę wędzone... Co mam napisać? Nie mam pomysłu na jakieś sensowne zapełnienie miejsca na moim blogu. Nuda przeciwnikiem PGJ!!!

Dobra, coś wyciągnę z pamięci. Zaraz... Pamiętam, że tydzień przeleciał mi z prędkością światła. A przynajmniej czas od poniedziałku. Szkoła, lekcje, obiad, komputer, spać. Nie liczę I śniadania, II śniadania, obiadu stółowkowego, o który czasem chyba muszę wojować, oraz jeszcze kolacji (już w domu - ej no nie wpakuję tyle w stołówce :P). Zatem, przeszło, przeleciało, prześmignęło, spier...ało... Ufff, dobrze, żem się zdążył ugryźć w język, nie lubię śmiecić w swoim tornistrze, tudzież blogu czy tam pamiętniku.

I tu małe info - powoli porzucam pamiętnik i przenoszę coraz więcej na papier elektroniczny, zapominając o istnieniu papieru izolatorowego - chodzi o to, że izolatory źle przewodzą prąd, chociaż może i papier tak, ale to nie do końca rdzenny temat.

A właśnie, jaki jest temat? Cóż, chyba go po prost(em)u nie ma! Utworzyłem zupełną improwizację, która zajęła... zaraz... hmmm, dość sporo miejsca. Ale ja improwizowałem, robiłem na poczekaniu. Bez planu działania i takich tam...

Kurczę, ale mam zdolności...

Z albumu śmiechu:

- Jak uciekł więzień? - pyta się strażnik innych więźniów z tej samej celi. - Podkopał się czy co?
- Nie, miał klucz.
- Ukradł??
- Nie, uczciwie wygrał od nas w karty.

Jan II Improwizator. Taa...

janekkto1024 : :