Archiwum styczeń 2015


sty 11 2015 Subiektywna ocena o Jezusie jako wyzwaniu...
Komentarze: 0

 

Mam zamiar opublikować notkę o jednym wydarzeniu, dość prosto. Wiem, że to raczej lenistwo, ale dzisiaj zwyczajnie nie mam chęci tyle czasu stukać w klawisze. W przeciwieństwie do jednej z ostatnich notek, w której ostrzegałem o dużą ilość zapisków.

Otóż, na następne spotkanie MAGISowe mam podzielić się z dzisiejszej niedzieli (u nas "podzielić się z niedzieli" znaczy tyle, co "podzielić się wrażeniami duchowymi z niedzieli"). Poszedłem zatem, jak zwykle do kościoła. A wychodząc z niego, podsumowałem sobie: "niewiele wiem jeszcze o mszach w kościele". Zaskoczyło mnie bowiem, że dzisiaj wspominano chrzest Jezusa! Nawet olali nas wodą święconą (:P).

Wobec powyższego, obserwowałem. Z czytań niewiele udało mi się wyciągnąć. Zresztą większość mszy w niczym nie różniła się od zwykłej mszy niedzielnej. Zwracam jednak uwagę na kazanie po Ewangelii. I na słowa, zupełnie niezwiązane z dzisiejszym świętem. Ksiądz powiedział do nas, że wszystko, co mówił Jezus do ludzi, wszystko co wówczas nauczał, i on sam - było to dla ludzi wyzwaniem. Zatem ukrzyżowali Go. Ale On zmartwychwstał, przez co stał się jeszcze większym wyzwaniem dla ludzi.

Nigdy jeszcze nie poznałem takiego opisu owych sytuacji. Że to jest jedno wielkie wyzwanie. Zastanówmy się... Jest to prawda. Nauki Jezusa to nie jest jakieś proste coś. Trzeba czasem trochę się napracować, aby to zrozumieć. Dobrym przykładem są przypowieści. Opisują analogicznie jakąś sytuację, ale musimy się im przyjrzeć, aby zrozumieć, o czym mowa. Za przykład niech posłuży znana chyba wszystkim przypowieść o siewcy z Ewangelii wg św. Marka, rozdział 4, wersety 3-8 (kolejne linijki to kolejne wersety):

<<Słuchajcie: Oto siewca poszedł siać.

A gdy siał, jedno [ziarno] padło na drogę; i przyleciały ptaki, i wydziobały je.

Inne padło na grunt skalisty, gdzie nie miało wiele ziemi, i wnet wzeszło, bo nie było głęboko w glebie.

Lecz po wschodzie słońca przypaliło się i uschło, bo nie miało korzenia.

Inne padło między ciernie, a ciernie wybujały i zagłuszyły je, tak że nie wydało owocu.

Inne wreszcie padły na ziemię żyzną i wydawały plon, wschodząc i rosnąc; a przynosiły [plon] trzydziestokrotny, sześćdziesięciokrotny i stokrotny>>.

Mk 4, 3-8

W dalszej części znajdujemy tłumaczenie tej przypowieści, ale już tego nie przytaczam. Napiszę to własnymi słowami. Otóż, ziarno to Dobra Nowina, gleba zaś to serca różnych ludzi. Jeśli serce to jest jak droga, ziarno, które padnie, zaraz zostaje wydziobane przez ptaki (czyli porwane przez szatana). I nici z plonów. Serce z kamienia chętnie i bardzo szybko przyjmuje Słowo (z nasienia natychmiast niemalże wyszła roślinka), lecz nie trzyma się w nim dobrze (nie ma korzenia) dlatego też, gdy pojawi się jakiś ucisk lub prześladowanie (wschód słońca), Słowo od razu "przepala się i usycha" - właśnie z braku korzenia. Serce obrośnięte cierniami nigdy nie przyjmuje dobrze Dobrej Nowiny. Zagłusza je zupełnie tak, że nic z niego nie zostaje. I takie serce nie głosi Dobrej Nowiny innym, bo i tu nasienie nie wydało żadnych owoców.

Ale są jednak serca mające najlepszą ziemię. Spulchniętą, wspaniałą, może i czarnoziem. Kiedy Słowo w postaci nasienia znajdzie się w takiej ziemi, będzie rosło, jednak powoli i spokojnie. Serce będzie zgłębiać w tym samym tempie tajemnice powierzone mu w owym Słowie. Tak pielęgnowane, wyrośnie na wspaniały kłos zboża. Trwały kłos, który nie wypali się pod wpływem byle promieni słonecznych - ma przecież doskonałe oparcie. I wydawany jest plon. Człowiek z tym sercem i z tym Słowem będzie siać je do innych ludzi. Może do trzydziestu, może do sześćdziesięciu, może do całej setki...

Ogółem - ksiądz ma rację. Są rzeczy, którym trzeba poświęcić wysiłek i trud, żeby coś z nich wyszło. I są rzeczy, które jednocześnie dotyczą Jezusa. Prawda że miło jest czasem napisać coś zupełnie odmiennego jak codzienna tradycja pielęgnowana w tym blogu? No ale - komizm pozostał, na przykład, że olali nas wodą święconą... Jeszcze nie zwariowałem na Bożym punkcie.

Jeszcze nie! ;)

janekkto1024 : :
sty 07 2015 Dzieje szkolne - kolejny dowód na wszechproblematykę...
Komentarze: 0

 

Witam wszystkich! Wiem że to niecodzienne powitanie, ale - no co? Gdybym nie był normalny, byłbym nudny, nie?

Cóż, długo myślałem, co też tu zamieścić. Wiadomo mi, że jutro znowu piszemy sprawdzianokartkówkę. I znowu z historii. Chyba wiadomo o co chodzi, w jednym z wpisów opisałem już podobną sytuację. Moment wcześniej, jak zacząłem z twórczym zaangażowaniem ku temu blogowi klepać w przyciski z literkami, torturowałem Wikipedię żeby zrobić zadanie domowe. Oczywiście z historii. Jakby tego było mało, dzisiaj miała być godzina wychowawcza, acz pani wychowawczyni doznała choroby i wsadzono nam histErię za zastępstwo. Nikt nie lubi historii w naszej klasie. Długie "nieeeeeee" wypowiedziane przez nas w chwili, kiedy pan Gargula (nauczyciel historii) oznajmił nam nowinę o zastępstwie, rozciągnęło się chyba na cały korytarz. I tym samym potwierdziło naszą niepodważalną jednomyślność.

Co jeszcze? Cóż, chyba wyczerpałem wszystko w paru zdaniach. Ale tylko ze szkoły. Co oznacza, że muszę się jeszcze odrobinę pomęczyć.

Zastanówmy się... A, już wiem! Muszę napomnieć o sprawach organizacyjnych, które dziś poruszyłem z panią Pawnik (j. angielski, pedagog) pod hasłem "Żarcie za darmola" (nie no, tak naprawdę to nie było to hasło :PPPP). A konkretnie chodzi o obiady stołówkowe. Bardzo się to liczy dla rodzinki, znaczy nas. Ale dziś - także i rano - dowiedziałem się, że na kolejny rok trzeba załatwić następny papierek. Albo raczej powiem "papirzysko", to o wiele lepiej pasuje. O tyle dobrze iż zjadłem jeszcze dzisiaj obiad, bo jestem po znajomościach z kucharzami stołówki. Poważnie! Na przykład rzucają do kucharzy: "Mielony dla Jasia". Uśmiałem tym już rodzinę. Muszę powiedzieć, że objadanie się to chyba moja specjalność, niewielu jest bowiem pobierających dokładki drugiego dania. Są dni, kiedy nawet wtedy mi nie starczy. I tak trochę mogę jeszcze coś upchnąć. Choć z drugiej strony zawsze należy ucztować tak, by po zakończeniu uczty jeszcze móc zjeść to trochę. Upychać się to też niezdrowo.

Dla utrzymania komizmu podam jeszcze taką ciekawostkę. Mianowicie, zastanawiałem się dzisiaj, skąd u mnie doskonałe umiejętności matematyczne. Przypomniałem sobie wówczas odpowiedź z tabliczki mnożenia w podstawówce. I nie zwracam tym razem uwagi na to, że pani po kilku zapytaniach o wyniki prostych działań z mnożenia zaskakiwała nas jednym przykładem na dzielenie. Mowa o miejscu. Było chyba jakieś zastępstwo, bowiem byliśmy w innej sali niż zwykle. Z mojego postrzegania była to jakaś stara kanciapa, zimna jak próżnia kosmiczna i dla osób ze świadomością kwaterą dla niewolnika diabła. Może więc...

...zahartowały mnie do matematyki tamtejsze spartańskie warunki?

Zastanówcie się! A tymczasem poczekam na wasze subiektywne oceny. Napiszcie co w komentarzach, chociażby potwierdzenie tezy i NIE uznanie jej za herezję. Czekam!

janekkto1024 : :
sty 06 2015 Wielka sobotnia impreza. Przygotować się...
Komentarze: 0

Choć to jeszcze nie tragedia, opuściłem parę dni. No trudno - da się nadrobić. Dziś napiszę jednak nie o wszystkich dniach, w których odznaczyłem się lenistwem z rodzaju PGJ, lecz tylko o sobocie. Dość tam było na dobry materiał, oj dość. Zaraz się przekonacie, skąd to moje dziwaczne zachowanie.

Otóż w ostatnią sobotę wieczorem wybrałem się z mamą na kolędowanie, zorganizowane przez MAGIS+ (czyli MAGIS dla starszych), jednakże co do miejsca - w prywatnym domu. Wstęp był wolny i otwarty. Czyli nie płacisz i nie patrzysz na wiek, chyba że w moim przypadku prosisz o kufel... chleba płynnego. Piwa, jeśli niejasne. W każdym razie pojechałem (nie wspominając o tym, iż zdecydowałem się pojechać w ostatniej chwili) autobusem linii nr 7 do przystanku znajdującego się w pobliżu skrzyżowania Nawojowskiej z Kolejową (nie za szybko?), następnie prowadzony przez mą najlepszą mentorkę, doszedłem do tyłów firmy niejakiego Bolka ze starego MAGISu, czyli jego domu. Tam impreza miała się rozkręcić, i - choć jeszcze o tym nie wiedziałem - potrwać do północy.

Bolek pochował psa - bez paniki! - do budy i wpuścił nas do środka. Tam był drugi czworonóg, ale tym razem niewielka suczka. Raczej nie okazywała chęci schrupania nas na podwieczorek, a przynajmniej ze względu na swój rozmiar, schowania niezjedzonych resztek do spiżarni.

Objawiliśmy się (tyle że nie z samą duszą, ale z ciałem również) w pokoju. Tam pewnie miało się wszystko zacząć. Jednakże, było wciąż odrobinkę cicho - to oznaczało, że zabawa się jeszcze nie zaczęła Przy stoliku w małej kuchni pracowała już Sylwia, dyrygentka z GOSPELu (chór sądecki o równie świętych jak w MAGISie tematach), do którego moja mama również należy. Kroiła placki i ciasta, przywiezione już przez kilka osób, które tu jeszcze były przed nami. My też przytargaliśmy (a raczej ja) swoje ciasto. Muszę koniecznie wspomnieć, że z kolejnymi gośćmi pojawiającymi się w znajdującej się obok sali z wielką liczbą sof i kanap(ek), wzrastała liczba takich ciast. Wzrastał także poziom nieskrytej złości Sylwii, która męczyła się z niektórymi, twardymi ciastami, a wciąż dochodziły nowe. Toteż, gdy przyszedł właśnie nowy gość z plackiem w ręku, a nasza kucharka była zajęta, powiedziałem jej: "Sylwia, masz przerąbane. Następne ciasto!" Na to, co zaraz potem ujrzała, wykonała energiczny ruch, odpowiadając: "Niee!". Zawsze dyryguje mnóstwem takich energicznych ruchów, więc było jej to dobrze znane. Dowiedziałem się od niej jeszcze, że jeśli ktoś znowu przyjdzie z plackiem lub ciastem - i to niepokrojonym - to ma zostawić wypiek za płotem. Współczuję.

Na szczęście później już nikt nie przychodził z ciastami. Raz tylko był kawał kartonu, a w środku... ciastka. Nie ciasto, tylko ciastka. Sylwia odczuła prawdziwą ulgę.

Impreza rozkręciła się około 18tej. Można było, oprócz papierowych talerzy, widelców i kubków do jedzenia bądź picia, porwać ze stołu kromki chleba, domowy smalec lub szynkę na nie, ogórki, najróżniejsze ciasta, w tym doskonały sernik, roladę z łososia (ten jeden kawałem jakoś zjadłem), małe wafelki w formacie cukierków, rurki z kremem, różne napoje, od alkoholu przez soki i wodę mineralną po colę, oraz mandarynki (i tak chętnie zajadano).

Ważne jest także, żeby dorzucić to: nie zaczęliśmy śpiewów zaraz, od razu. Instrumenty z obsługującymi przyjechały dopiero około 19.55. A jakieś 10 minut później rozkręciły się śpiewy. Rozsiedliśmy się wszyscy na kanapach i śpiewaliśmy do granych melodii. Oczywiście zaczęło się na znanej w Polsce kolędzie, "Wśród nocnej ciszy". Potem śpiewaliśmy "Dzisiaj w Betlejem", a jeszcze dalej w czasie - "Przybieżeli do Betlejem pasterze". Nie liczę kolejności i nie podaję wszystkich kolęd, żeby mi przypadkiem mózg nie wyparował. A uznaję go za wyjątkowo cenny.

Około 20.30 zostałem wyrwany z kolędowania przez Janka (nie mnie), który zaprowadził mnie na górę. Okazało się, że jest tam większa zgraja gimbusów (beze mnie i z tym innym Jankiem było ich czterech), w tym "mały", jak to określił jeden koleś, i "w czerwonym" - to byłem ja. Przezywają go Zgredek. Nie wiedziałem, że nawet w realnym świecie istnieją jakieś tam magiczne stworzenia. Choć ze względu na wzrost, pseudonim jest nawet nieźle utrafiony. Chłopcy grali w jakąś grę. Podobno dosyć starą. Ja trochę utożsamiam ją z "The Settlers 6", opisaną i nieco przedstawioną w jednej z dawniejszych notek. Tyle że miasto główne rozwija się inaczej. Istnieje tam swego rodzaju "drzewo ulepszeń miasta". Dodatkowo bitwy toczą się w odrębny sposób. Jest całkiem sporo jednostek wojennych, zresztą fantastycznych. Podczas bitew można używać różnego rodzaju magii. Budynki można przejmować, a nie budować. I tak dalej, i tym podobniejsze. Cała plaga różnic.

Oczywiście żaden z kolesi nie usiedział na ksześle dłużej jak przysłowiowe pięć minut, i organizował dziwaczne zabawy. Oto kilka przykładów, podanych w kolejności chronologicznej. Zaczęło się od "kanapki". Wyglądało to tak, że gość leżał na niejakim przenośnym materacu-worku, rzecz jasna miękkim, a następnie reszta ludzi kolejno się na niego rzucała. Jak łatwo odgadnąć, ten na samym dole miał przerąbane. Nie angażowałem się w to, jako że nie miałem zamiaru połamać komuś kręgosłupa. Następnie jeden z gości wziął kłębek jakiejś grubej nitki i odbijał po ziemi, aż piętro niżej potęgował hałas doskonały, o którym później mama mi wypominała. Potem jeszcze bawił się tym z suczką (o której wspomniano już tutaj) jak z kotem tym kłębkiem. A na koniec inny z gości (nie ten z kłębkiem i nie Zgredek) wziął zapalniczkę i próbował podpalić sobie skarpetę, przy czym niemiłosiernie śmierdziało w pokoju. I doszedł do wniosku, że gdy oposuwa się płomioeń po skarpecie tylko przez moment, to przez tę samą chwilę błyska odrobina ognia, po powierzchni tkaniny. I wszystko by było dobrze, gdyby nie zaczął zabawiać się tak z innymi kolesiami. Podkradał się do nich i niespodziewanie przypalał materiał skarpet. Niestety szybko rozbudził moją czujność i nigdy - pomimo paru prób - nie przypalił MOJEJ skarpety. I dobrze. Co za Piroman...

Ponieważ gra była nadzwyczaj wciągająca (nawet przy obserwacji), zostałem tam do północy. Muszę dodać, że: po pierwsze, słychać wciąż było kolędujących dorosłych na dole. Spoko, trzymałem trzeźwość - raz usłyszałem, jak śpiewali "Cichą noc". Po drugie - i co ważniejsze - przez cały czas wkurzała nas zgraja dziewczynek. Urządziły sobie salon zabaw na przestrzeni na górze, ale przed drzwiami co prowadzą pod drzwiami. A pod owymi dzwiami urządziły sobie prototyp huśtawki z pojedynczej, grubej liny zawieszonej u góry. i huśtały się kolejno. Ten jeden raz ktoś wpadł na pomysł, aby zamknąć drzwi NA KLUCZ i oczywiście od razu wcielić koncept w życie. Ja myślę, iż świat bardzo potrzebuje takich ludzi.

I tak zostawiliśmy problemy za drzwiami. Przy okazji także suczkę, żeby dzieciaki miały co do roboty. Ktoś jednak zapukał do drzwi. Jeden z gostków podszedł i rzucił: "Przedstaw się". Padło: "Mirosław Jajko". To u nas był odpowiednik do "Sezamie otwórz się", toteż zaraz otwarto drzwi i do środka wszedł ksiądz znany dobrze każdemu z każdego z MAGISów - i zwykłego, i postarzałego. Jest bowiem naszym ojcem (to znaczy duchownym - no bez jaj!), zresztą świetnie obeznanym z fachem. Ma humor. Po prostu. (:D) Zapytał, co robimy, może gramy. No ba! Zagościł u nas przez ten moment, po czym przywrócił suczkę do nas (no dobra, powiem wreszcie: wabi się Luna), jako że musiał odpocząć od tych dziewczyn. Przynajmniej wylądowała u znawców owego problemu, tyle dobrze.

Zniknęliśmy z mamą stąd około 0.30. Ukradliśmy legalnie z imprezy (tzn. nam dali :P) słoik sałatki oraz parę kawałków ciasta, za co na moment z pewnością polubiłem życie. Oczywiście padłem w łózko jak trup. I trochę nim byłem. Ale do czasu. Do rana.

Wkurza mnie trochę, że jutro znowu szkoła. Mam nadzieję, że krótko mi będzie to trwało do ferii. Życie z życiem, ot co!

Aha, właśnie. Proszę o wybaczenie wszystkim, którzy czytali tego posta w godzinach od 15tej do 20tej o wybaczenie nieporządku. Musiałem wyparować z domu. Czym się wytłumaczyć? Tym samym cytatem, co napotkaliście akapit wyżej, podobnym do nazwy bloga! "Ot co"...

janekkto1024 : :