Archiwum listopad 2014


lis 21 2014 MAGIS - niewyjaśniony, zagadkowy i... śmieszny...?...
Komentarze: 0

Wczoraj byłem na spotkaniu grupy MAGIS. Jak tylko przyszedłem na miejsce, napotkałem paru ludzi z mojej szkoły (i paru z klasy, UWAGA: nie parę!), którzy narzucili mi skojarzenie słów "MAGIS" i "magia". No w sumie...

Dzisiaj mieliśmy przynieść co najmniej jedną siglę (odsyłacz do Pisma świętego, przykład: Mt 2, 4-5 - Ewangelia według św. Mateusza, rozdział 2, wersety od 4 do 5), odczytać fragment i pokazać swoje przemyślenia. Jeden z chłopców podał psalm, rozpoczynający się słowami: "Pan jest moim pasterzem/ Niczego mi nie braknie". Chyba wszyscy znają? Wybrał go ze względu na dobre skojarzenia. Jakie - nie zdradzam, bo wylecę stąd, bez przegięć.

Ja zaprezentowałem fragment o tym, jak apostołowie rozmawiali o braku chlebów w kieszeniach. Jezus wytłumaczył im jednak, że to, co robi, jest z pewnością ważniejsze od jakiś tam bochenków chleba. Spytał ich, ile pełnych koszy ułomków zebrali, gdy rozmnożył pięć chlebów dla pięciu tysięcy. Ci powiedzieli: "Dwanaście". Następnie zapytał, ile koszy resztek zostało po rozmnożeniu siedmiu bochenków dla czterech tysięcy ucztujących. Odpowiedzieli wówczas: "Siedem". A Jezus: "Jeszcze nie rozumiecie?". Cóż, zgodnie z kalkulacją za drugim razem powinno zostać więcej koszy z chlebem. A zostało mniej! Ja też się trochę dziwię, ale - my tu mówimy o Bogu!

Dodatkowo na tym spotkaniu świetnie się bawiłem. Przykładowo, przyprowadzono do miejsca naszego spotkania dobre kilka osób, wyrwanych z ich spotkania do bierzmowania (znaczy, przygotowania). Policzyłem, że razem nas jest 28.

Grzesiek, nasz animator, przez moment coś tam liczył. Na głos mówił, że musi znać naszą liczbę w spisie ludności, bo podzieli nas na mniejsze grupki. A ja walnąłem:

- Jest nas dwudziestu ośmiu!

A ponieważ moment temu coś im liczyłem, chwilka i sala zalała się wielkim śmiechem. Próbowałem jeszcze przebić się przez gęsty dźwięk i dodać, że może 29, nie 28, bo chyba nie doliczyłem siebie. Jednak nie za bardzo było reakcji.

I muszę dorzucić, że jeden z chłopców podarował mi trochę kartek z rysunkami, które sam wykonał. A oceniając w skali 0-10 - bez jakiś zbędnych cyferek. Były doskonałej jakości.

Wiecie co zauważyłem? W szkole mam same problemy (ludzie mnie wkurzają, tu nie informuję) i jest kompletny sajgon na przerwach. Powinien ktoś jeszcze dorzucić petardę wzdłuż korytarza i byłby komplet. A u MAGISowych? Można pogadać jak człowiek z człowiekiem. I nie szaleją tak na wszystkie strony podręcznika, bo tym razem są to kartki z Pisma Świętego. Czyli sam pożytek!

Nie ma to jak dziwne, niewyjaśnione obserwacje...

janekkto1024 : :
lis 19 2014 Dzisiaj plaża, wczoraj gwałtowne Himalaje!...
Komentarze: 0

Cóż... Dzisiejszy dzień - chociażby z geografią - był dosyć "normalny", ucieknę się zatem do poprzedniego dnia - wtorku, zgodnie z rozumowaniem, a w moim przypadku - pamięcią, że dziś środa.

No tak! będzie dzisiaj dość sporo do napisania. To znaczy o wczoraj - żeby nie było, że dziś koliduje ze wczoraj, a ja majstruję przy jakiejś machinie do zakrzywiania czasu. Bez plotek!

Tematem dzisiejszego wykładu (!) będą lekcje wychowania fizycznego. Konkretnie - dwie. Wtorkowe. Otóż muszę powiedzieć (napisać, znaczy się ;) ), że doskonalę umiejętności władania piłką siatkową. Jak na razie jestem na dość niskim poziomie, ale ogarniam już dobrze serwisy dołem (próbuję co do serwisów górą, ale to już gorzej) i mniej więcej co trzeci odbiór zagrywki na naszym poziomie nie kończy się fiaskiem - jak dla mnie to i tak dobrze. A na pierwszej lekcji napotkała nas właśnie siatkówka. Zagrywałem chyba dwa razy (serwisy, jak niejasne), a raz skutecznie odebrałem jedno zagranie. Ale najlepiej było pod sam koniec (24:23 dla nas, graliśmy do 25), ponieważ gdy stałem pod siatką, grałem prawie sam. Jeśli dobrze pamiętam, po kilku odbiciach po naszej stronie jeden z nas przebił piłkę. Zaraz powróciła ona z powrotem do nas, ale ja zwróciłem ją wkrótce do przeciwników. A ci nie dawali za wygraną - jeden z lepszych, Mariusz, jednym odbiciem posłał nam piłkę jeszcze raz w nasze ręce. A konkretnie moje :P. Ale następujące po tym przerzucenie przeze mnie piłki zakończyło się punktem. I wygraliśmy, hi hi. :)

Druga lekcja odbyła się na boisku szkolnym - z wielkości i omalowania, do piłki ręcznej. Przynajmniej tak nam tłumaczono z początku klasy 1szej. Rozpoczęliśmy grę w piłkę nożną. Mariusz, opiewany w poprzednim akapicie (chyba nie macie dziur w sicie pamięciowym?) stanął z Michałem (też niezłym) przeciwko nam oraz Bartkowi. Ten ostatni to również "szycha w nożną", jeśli wolno mi się tak wyrazić. Żeby nie było o wykorzystaniu danych osobowych, nie ujawniam nazwisk - nawet jeśli w klasie jest trzech (bagateleczka!) Michałów. W każdym razie to nie Pastey (wyjaśniono w jednej z dawniejszych notek). Uznałem, że jesteśmy z góry przegrani, ale sytuacja się szybko zmieniła; nasi obrońcy skutecznie opierali się Michałowi, zaś Bartek dobrze radził sobie z Mariuszem. Podania dostaję z rzadka, zaś rolę obrońcy - w częstości maksymalnej. Najczęściej próbuję odebrać piłkę i zesłać ją jak Ruski na Syberię, poza naszą połowę. Chyba że ktoś jest w pobliżu i jest w stanie coś zrobić. I będzie wiedział, co.

Szczerze - i bez zdziwenia! - od połwy tego naszego meczu zacząłem wydobywać z siebie potężne siły, o których nikt nie miał pojęcia. Wojowałem, nie walczyłem z napastnikami o piłkę! Raz nawet Tomek (przeciwnik) trafił mnie piłką w czoło. Rozcierając bolące miejsce, delikatnie napomniałem mu o odległości piłki od nosa i oczu w chwili trafienia. Mariusz trafił chyba najlepiej: Tam jest jego cenny mózg! Skojarzyłem to z perypetiami pingwinów spod Madagaskaru. To był chyba naprawdę trafiony tekst! Mam jakieś 1m 65cm i rozwiniętą mózgownicę, więc może i chętnie pozwoliłbym nazwać się Kowalskim.

Mecz toczył się szybciej niż szuriken w locie.Nie wiem nawet, czy ostateczny wynik wyniósł 5:4 dla nas, czy przeciwnik zyskał punkt więcej i zremisował z nami. Taka była jatka!

Co więcej, nie ujawniłem wszystkich szczegółów. I nie będzie ich ani u mnie na blogu, ani nigdzie indziej w jawnej części Mózgu Janka! Nie ma!

janekkto1024 : :
lis 16 2014 Miasto Cmentarz, Krewni i Przeterminowany...
Komentarze: 0

Ile to już minęło... Cały miesiąc. No proszę, jak ten czas lata...

W porządku. Ile osób już się dobijało do mnie żebym coś tu wpisał? Z jednej strony trochę miałem pustki w mózgu, ale z drugiej - przez połowę czasu oczekiwania na notkę po prostu nie mogłem dostać się do portalu! Oczywiście nie obwiniam Admina za błędy, bo to była nasza lokalna kwestia - znaczy się: moja. Jednakże, już jestem na miejscu, więc mi tu nie lamentować!

Od czego by tu zacząć? Pewnie odpowiedź: 1 listopada. Wszystkich Świętych. Nie chodzi o to, że pierwszy listopad z wielu, tylko pierwszy dzień jedynego listopada (taki popularny błąd, o którym usłyszałem raz na lekcji polaka, ale nie w gimnazjum). Cóż - trafiony. Otóż, w pobliżu mojego domu lokowano miasto Cmentarz (nie lubie historii, więc daty lokacji nie poznacie). Do tego miejsca z mojego domu jest - a ja wiem? - mniej jak kilometr. Oczywiście pobocza dróg były obładowane obustronnie przez dwa mechaniczne robale o budowie samochodowej. Miasto Cmentarz leży na wzgórzu i gdyby była to twierdza - trudna do zdobycia. Czego byśmy nie zrobili, aby dać spokój umarłym...

Idźmy do sedna. Wybraliśmy się w to miejsce z rodziną - rodzicami, znaczy się - i odłożyliśmy kilka zniczy z płomieniem na knocie na groby. Oczywiście znicze pozapalaliśmy przy docelowych grobach, żeby nie stopić parafiny, jak by się paliły, a my byśmy się plątali po Cmentarzu. Przy każdym oszlifowanym dokładnie kamieniu odłożyliśmy też po modlitwie, zgodnie ze zwyczajem i tak dalej.

Może kiepsko opisane, ale czymś trzeba by zapełnić bloga... Dodatkowo w ten sam dzień zaatakowali nas krewni, ale wiele z nas nie wydobyli. Zajęli dolną część, zamieszkiwaną przez mą babcię oraz kuzyna. My mamy miejsce piętro wyżej - oczywiście wszystko było z jednego rodu. I tak jest teraz, bo babcię mamy z rodziny, kuzyna tym bardziej.

W każdym razie po naszej (ja plus rodzice) pielgrzymce na Cmentarz ruszyliśmy na dół, do pokoju. I wkrótce ten pokój zapełnił się mnóstwem towarzystwa: babcia, rodzice, ja, krewni... Wszystko razem. Było - jak zawsze - świetnie. Najstarsza z osób opiewanych powyżej (nie chcę stosować powtórzeń) niczym gospodyni swej części domu, przygotowała sowity, słodki poczęstunek. Sami też przynieśliśmy nieco własnego ciasta, z góry. No i można było pogadać o rzeczach od rzeczy, ogólnie - o czymkolwiek! Trwało to chyba do 18tej, jakoś tak.

A potem? Potem 2 listopada - Dzień Zaduszny (skojarzenie zaraz po napisanu: dziady, staropolskie pogańskie święto). Tego dnia, około południa, nastąpił rozruch silnika naszego samochodu, a zamieszkiwani przez górną częsć domostwa ludzie - w tym ja - ruszyli na Białą Niżną - tam mieszkają jeszcze inni krewni. Zresztą jeździmy tam co roku. I jest super! Napotkać tam można dwie ciocie, jedną babcię (jeszcze inną niż ta u nas) oraz parę dzieci, już starszych. Zaczyna się od poczęstunku obiadem (zupa plus drugie danie), poprzez ciasto na stole (oczywiście wszyscy się dobierali), aż do możliwości gadania na okrąg o wielkim obwodzie (okrągło). Zauważyłem przy tym, że coś było nie tak z tym dniem. Nie działo się tam cokolwiek wyjątkowego.

No nic. W każdym razie była przyjemna integracja z krewnymi. I mnóstwem jedzenia (phi, PGJ każe mi zaśmiecać bloga pisząc "żarcia", nie ma). Zapaliliśmy silnik na powrót o 19.30, a o 20tej byliśmy już w domu z podarunkami od tamtejszych białoniżnych mieszkańców (ich ciasta, słodycze, itp.). Wszystko jak zwykle. Ale jak smakowicie! Jak rozmownie! Jak...

Czekaj, momencik. Czy ja jestem od tego, żeby paplać jak kobieta?

Nie uniżajmy się już...

janekkto1024 : :